
Osiadały najgłębiej,
tam gdzie ciemność największa spowija umysł człowieka.
Wiły się niczym kobry czekając,
aż jakiś bodziec popchnie mnie do działania.
Były wszędzie, nigdy nie mogłem się ich pozbyć.
Tam z tyły głowy zakorzenione szeptały do mnie na przemian.
Było ich multum, a gdy pragnęły krwi krzyczały i wrzeszczały.
Wybuchały bez ostrzeżenia, jak fajerwerki na sylwestra.
Łaknęły tej czerwonej, gęstawej cieczy,
łaknęły moich splamionych rąk.
Buntowałem się,
a one były co raz intensywniejsze i głośniejsze.
Rozsadzały mi czaszkę,
świdrowały moje myśli nadając im inny, przeklęty tor.
Obumierałem z bólu, leżąc na zimnej posadzce,
zdarzało mi się płakać,
a one się śmiały, mówiąc,
że wiem co mogę zrobić, by je zadowolić,
by znów zmieniły się w nic nieznaczące szepty.
Przegrywałem za każdym razem,
ale w momencie gdy zabiłem po raz
kolejny głosy w mojej głowie cichły.
A ja sam, samotny zostawałem, błagając,
by nie wróciły.
Wracały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz